sobota, 19 listopada 2016

Rozdział 4

Hej wszytkim. Tak, żyjemy.
/Tina
***

Pośpiesznie ocieram łzy, które już zaczęły mi spływać po policzkach. Klnę w duchu. Wmawiane sobie, że nie jestem słaba nic tu nie da. Nie potrafię kłamać przed samą sobą.
Zaciskam ręce na oparciach fotela i zaciskam zęby. Effie odpina pas bezpieczeństwa i zbliża się do mnie.
- Wiesz... Możemy zawsze kazać pilotowi wylądować i...
- Dam sobie radę. - warczę pełna wściekłości.
To tylko i wyłącznie moja sprawa co się dzieje w środku mnie samej. Niczyja inna.
- Jak sobie chcesz. - szepcze.
Sądzę, że ją poirytowałam.
Nie czuję się winna. Wręcz sądzę, że dobrze jej tak, jak jest. Ona nie interesowała się tym czy chcę jej pomocy w doborze odpowiedniej garderoby na wyjazd, więc i ja nie muszę martwić się jej zdaniem. Od powrotu do dwunastki Effie jest jak wrzód na tyłku. Mam już jej po dziurki w nosie.
- Tak. Tak właśnie chcę. - odwarkuję.
Chyba złoszczę ją tym jeszcze bardziej, bo Effie podskakując na swoich szpilkach wychodzi trzaskając drzwiami.
Zostaję sama. Wyglądając przez okno chwyta mnie poczucie strachu. Muszę sobie przypominać, że już jest po wojnie, że się już dawno skończyła i nikt nie strąci nas z nieba pociskami. Potem jednak przypominam sobie o tajemniczych wojownikach i strach ponownie zaciska swoją pięść na moim gardle.
Cały lot spędzam sama ze swoimi demonami i dopiero, kiedy poduszkowiec zaczyna się obniżać wracają Haymitch, Peeta i Effie. Za pewne od razu widzą, że nie jestem w najlepszym stanie, więc dają mi spokój.
Nie odzywam się. Siedzę tylko z zaciśniętymi powiekami czekając, aż dotkniemy ziemi. Lądujemy bez żadnych problemów.
Nogi mam, jak z waty, kiedy stawiam pierwsze kroki na ziemi. Mój umysł jest przysłoniony kilkoma warstwami wielogodzinnego oniemienia strachem i teraz ledwo mogę mówić.
Wita nas ktoś, kogo imię od razu zapominam. Nawet nie wiem czy jest to kobieta czy mężczyzna o ma całkowicie zgolone włosy, chrypę i bezkształtny mundur na sobie. Od razu czuję, że ta osoba jest kimś ważnym, bo każdy zwraca się do niej Per Kapitanie.
Pocieram dłońmi swoje ramiona. Jest tu dużo zimniej niż się spodziewałam. Peeta spogląda w moją stronę i zauważa, że drżę. Bez słowa odpina zamek błyskawiczny i układa mi ją na ramionach. W pierwszym odruchu mam ochotę odmówić, ale ostatecznie przyjmuję jego dobroć.
- Witam w dystrykcie czwartym. Me imię to Kapitan Jenedith Caprii i moje zadanie, to zaprowadzić was w bezpieczne miejsce.
A więc to kobieta. Przełykam ślinę i kiwam jej głową na powitanie, gdyż nie jestem pewna gdzie siedą moje struny głosowe. Haymitch prezentuje mnie za mnie, za co jestem mu wdzięczna.
Prowadzą nas do opancerzonego wozu bez okien. Siedzimy więc w całkowitej ciemności nie odzywając się do siebie ani słowem.
Czuję się jak zwierzyna transportowana z farmy do fabryki. Wiele razy zmieniamy środek transportu aż w końcu stajemy przed niskim, wtapiającym się w tło, kamiennym domkiem. Widać jednak, że ściany są solidne. Jest on też schowany pod grubą warstwą ziemi i trawy i jedynie drzwi wystają na zewnątrz. Ten azyl ma zostać moim więzieniem na bliżej nieokreślony czas. Moje dłonie drżą, kiedy wchodzę do chłodnego holu. W środku jest dosyć wystawnie, ale bez przesady. Z kuchnią, malm salonikiem i korytarzem w około tuzinem drzwi, to miejsce prezentuje się ponuro i nieprzyjemnie.
Spoglądam na naszego strażnika, który popycha mnie delikatnie do przodu. Zaraz za nim kroczy Kapitan Cprii. Pani Kapitan wyprzedza mnie i wskazuje na korytarz.
- Oto wasze pokoje. - mówi. - Możecie wybrać którykolwiek chcecie. Wszystkie są identyczne i mają dostęp do własnej łazienki. Następna grupa zwycięzców przybędzie tutaj jutro z samego rana, a ostatnia jutro wieczorem. Miłego dnia.
I tyle. Wychodzą i zamykają za sobą drzwi... na klucz.
Spoglądamy po sobie. Haymitch, Peeta i ja.
- To miejsce przypomina mi o Trzynastce. - mówię.
- Jest nawet gorsze. - odzywa się Haymitch. - Bo jestem na razie zamknięty tylko z zawszą dwójką.
Wyciąga piersiówkę z kieszeni marynarki i pociąga spory łyk.
- Lepiej oszczędzaj, Haymitch bo nie sądzę, aby nowe dostawy się zbliżały. - mruczy Peeta.
Haymitch wzrusza ramionami i odchodzi. Zajmuje pokój na samiusieńkim końcu korytarza.