- Tina
***
Wciekła, jak osa wracam do dystryktu po nieudanym polowaniu. Myśliwy musi się wyciszyć, skupić, a ja nie mogłam wyrzucić z głowy durnego Haymitcha.
Siadam na łące. Pod wybranym przeze mnie świerkiem, nie ma śniegu, więc nie moczę od razu całego ubrania. Przyglądam się z daleka Dystryktowi.
W Panem nastąpiła rewolucja. Zostały wzniesione nowe fabryki, Paylor sprawdza się jako prezydent. Po raz kolejny zapanował względny pokój. W każdym razie tak mi mówią Haymitch i Sae, bo sama nie mam prawa opuszczać dwunastki do odwołania. Haymitch jednak pije, a Sae ma własne sprawy. Samotność daje mi się nieźle we znaki. Kiedyś nigdy bym nie przypuszczała, że może mi być źle samej. Po jednak wielu miesiącach zaczyna się tęsknić za ludźmi.
W Dwunastce dużo się działo. Sprzątnięto gruzy, zebrano ciała, a popioły już dawno rozwiał wiatr. Mimo, iż duża część kopalni ucierpiała podczas bombardowania, większa część znowu jest źródłem zaopatrzenia w węgiel. Mimo kryzysu, kraj staje na nogi. A przynajmniej tak mi się zdawało.
Kiedy Haymitch wyszedł, długo dumałam nad moimi możliwościami. Stanowczo zbyt długo zastanawiałam się nad pomocą, teraz jednak obstaję przy ucieczce z dystryktu.
Co jednak zrobię z Haymitchem, Peetą i matką? Co z Galem? Nie... Gale będzie walczyć, tego akurat jestem pewna. Wiem jednak, że Peeta i Haymitch i zwłaszcza moja mama mają dość walki. Ja też.
Postanowienie przychodzi z pierwszymi oznakami zachodu słońca. Zbieram moje rzeczy i ruszam do wioski.
Ogrody świecą pustkami. Panuje taka cisza, że czuję się, jakbym mogła usłyszeć dźwięk upuszczanej szpilki.
Kieruję się do domu Haymitcha. Zaskakuje mnie, co widzę, kiedy otwieram drzwi. Z przyzwyczajenia popchnęłam drzwi z całej siły, spodziewając się oporu porozrzucanych ubrań i przedmiotów. Podłoga jednak lśni czystością, więc drzwi uderzają mocno o ścianę.
Zza framugi drzwi salonu wygląda głowa Haymitcha.
- Co tu się stało? - pytam zdziwiona. Ignoruje mnie.
- Nareszcie jesteś... Masz gości. - odpowiada.
I wtedy zauważam drugą osobę, wychylającą się za nim. Peeta...
Nic nie rozumiem, dopóki nie podchodzę bliżej i zauważam, że w salonie Haymitcha znajduje się więcej osób.
Czterech ubranych w mundury rebeliantów stojących na baczność. Dwoje wyglądający przez okna, reszta studiując nas z uwagą. Przed nimi stoi jeszcze dwójka. Kobieta o ciemnej karnacji, imieniem Paylor i dobrze mi znany Plutarch.
Domyślam się dlaczego tu przyjechali.
- Żołnierzu. - wita się ze mną Paylor.
- Już nie, Pani Prezydent. - odzywam się.
- Obawiam się, że tak.
Krzywię się mocno.
- Tego się obawiałam...
Paylor posyła mi blady uśmiech. Plutarch podchodzi do mnie i ściska. Przez cały ten czas Haymitch i Peeta obserwują nas ze stoickim spokojem.
- Rozumiem więc, że Haymitch streścił wam nasz problem. - pyta Plutarch. Kiwamy głowami w odpowiedzi. - Wspaniałe. A więc wiecie, że odkryliśmy potajemne zbiorowisko szkolących się na żołnierzy ludzi. Nie zwyczajnych jednak, Oh nie... Są zaznajomieni z niesamowitymi sposobami walki, o których nigdy nie słyszeliśmy i nie ma szans na zabicie ich podczas walki wręcz... Chyba, że przez przypadek. - wyjaśnia. - Zeszłej nocy przypuścili atak na duże centrum handlowe. Niby coś małego, ale wywołało sporo zamieszania. Sądząc po nagraniach z kamer było ich około trzydziestu, a zginęło około 200 ludzi. Podejrzewamy, że jest ich więcej. Co więcej... Zabici było wyłącznie urodzonymi w Dystryktach ludźmi.
- Aż dwustu? A ich było trzydziestu?! - dziwi się Peeta.
- Zgadza się. Podejrzewamy, iż jest ich więcej, ale nic nie wiadomo. Żaden z nich nie został nawet ranny, mimo wielkiego wojennego doświadczenia naszych ludzi, którzy niemal natychmiastowo się tam zjawili uzbrojeni po zęby.
- Co to może oznaczać dla nas? - pytam po chwili.
- Dużo pracy. - szepcze Paylor.